Ulubieńcy niekosmetyczni ostatnich miesięcy

Po ulubieńcach kosmetycznych przyszedł czas na tych niekosmetycznych. 
Serdecznie zapraszam...











Wrzosy.
To tak na prawdę ulubieńcy ostatnich bardziej tygodni niż miesięcy gdyż sezon na nie dopiero się rozpoczyna a mi nieodłącznie kojarzą się z nadchodzącą wielkimi krokami jesienią. 
Mój ogródek jest maleńki ale zawsze staram się mieć w nim porządek i jakieś sezonowe kwiaty. Jesieni nie wyobrażam sobie bez wrzosów. Cieszą oko zarówno samym wyglądem jak i kolorami. Na zdjęciach powyżej widzicie moje najnowsze zdobycze z Lidla (tam najczęściej kupuję wszelkiego rodzaju kwiaty). Inne kolory również znajdziecie u mnie w doniczkach:)
Angielska jesień (tak jak zresztą pozostałe pory roku:() jest szara i bura i bardzo rzadko możemy cieszyć się słońcem i brakiem deszczu dlatego też takie kolorowe akcenty w ogrodzie zawsze są mile widziane:)









Jestem wielką fanką Tess Gerritsen i jeżeli śledzicie mnie na Instagramie mogliście zobaczyć moją kolekcję jej książek. Dla mnie jest numerem jeden i Stephen King poszedł w "odstawkę".
Będąc 2 lata temu w Polsce w Biedronce natknęłam się na książkę Jonathana Nashaw o intrygującym tytule: "Dziewczyny, których pożądał". Pomyślałam cóż za tytuł, ale opis na odwrocie i zawrotna cena 10 zł skusiły mnie do zakupu. Po przylocie do Anglii książka długo leżała na półce i czekała na "swoją kolej". Kiedy jednak zaczęłam ją czytać przepadłam bez reszty. Przeczytałam ją w niecałe 2 dni. Książka obiegła też już wielu moich znajomych i każdy potwierdza moje zdanie: "Jest świetna!!!". Fani kryminałów na pewno będą zadowoleni. 

Autor dotąd mi nieznany świetnie opisuję w książce psychikę mordercy. 

Krótki opis: (opis pochodzi ze strony lubimyczytac.pl)

Agent FBI Pender od jedenastu lat zmaga się ze swoim Nemezis – bezowocnie prowadzonym dochodzeniem w sprawie serii morderstw. Od jedenastu lat patrzy bezsilnie na kolejne zabójstwa, od jedenastu lat prześladują go wspomnienia miejsc zbrodni i ciał ofiar, które łączy jedynie kolor włosów – truskawkowy blond. Przez jedenaście lat bestia w ludzkim ciele pozostaje nieuchwytna, kontynuując swoje dzieło. 
Do czasu... 
W wyniku rutynowej kontroli drogówki zatrzymany zostaje Ulysses Christopher Maxwell. Lub coś, co się za niego podaje.
W podróży towarzyszą mu jedynie rozpłatane niedawno zwłoki młodej kobiety o włosach w ukochanym przez mordercę kolorze. Według dr Irene Cogan, biegłego psychiatry sądowego, aresztowany cierpi na zaburzenie dysocjacyjne osobowości. Max, Christopher, Kinch, Lyssy, Alicia – wszyscy oni zamieszkują mózg Ulyssesa, nawzajem o sobie nie wiedząc, zmieniając jego świadomość niczym karty w kolejnym rozdaniu upiornego pokera. Przynajmniej jedno z nich jest odpowiedzialne za jego zbrodnie. Irene staje się zakładniczką dewianta, kiedy dokonuje on spektakularnej ucieczki z policyjnego aresztu. Usiłując odwlec nieuniknione, godzi się na skomplikowaną i perwersyjną grę o życie ze zmieniającymi się osobowościami szaleńca. Tymczasem agent Pender rozpoczyna wyścig z czasem, by ją odnaleźć i zakończyć koszmar trawiący jego życie od lat.


Długo się nie zastanawiałam i zakupiłam kolejną książkę Jonathana "Lęk pierwotny" i jestem pod tak samo dużym wrażeniem co pierwszej. Kończę ją już prawie i sama nie znam zakończenia:D

Jego książki niestety są dość trudne do dostania i osobiście musiałam zamawiać "Lęk pierwotny" on-line gdyż pytając o tego autora w kilku księgarniach panie tam pracujące dziwnie na mnie patrzyły o_O nie wiedząc o co mi w ogóle chodzi. 

Polecam serdecznie. Uwierzcie mi na słowo a nie będziecie żałować zakupu.





Kolejnym ulubieńcem niekosmetycznym jest moja ukochana stara filiżanka przytargana z Polski. Kupiłam ją w malutkim sklepie u mnie w miasteczku i nie wyobrażam sobie codziennej, porannej kawy bez niej. Wiem że może to głupio brzmieć ale podejrzewam że i Wy macie swoje ulubione kubki, filiżanki czy też szklanki i mimo iż szafka z kubkami się nie domyka codziennie rano sięgam tylko i wyłącznie po nią.
Ma idealny kształt i wielkość a poranna kawa smakuje mi jeszcze bardziej.





Jesień to dla większości z nas czas kiedy wyciągamy swoje świeczki i kominki i otulamy się pięknymi zapachami i ciepłem jakie dają. 
Otóż u mnie świece palone są cały rok i nie przeszkadza mi że np. świeci słońce.
Woodland Wick to firma oferująca świece z naturalnymi drewnianymi knotami, które podczas palenia imitują palące się w kominku drewno czyli "strzelają". Oczywiście nie jest to efekt jak pokaźnego kominka, raczej delikatne "pyrkotanie" ale mi to w zupełności wystarcza. Firma ta do złudzenia przypomina mi Woodwick tylko że jest o wiele tańsza. Nawet kształty słoi mają podobne i kiedyś w przyszłości na pewno pokażę Wam moją skromną kolekcję tych świec bo na prawdę warto.

A dziś chciałam w szczególności polecić Wam zapach Cool Linen, który jest niesamowity i fanki świeżych zapachów typu niebieski Lenor będą zachwycone. Zapach delikatny a zarazem bardzo wyczuwalny w pomieszczeniach (nie polecałabym osobom które mają migreny lub są nadwrażliwe na zapachy gdyż nadmiar tej świecy może delikatnie podduszać). Pali się długo i wypala się do samego końca (to już moje 2 lub 3 opakowanie).
Pięknie też się prezentuje i jest super pomysłem na prezent. Jak moi znajomi nie wiedzą co mi kupić zawsze podsuwam im pomysł na właśnie te świece. Wybór zarówno kształtów jak i zapachów jest ogromny. W ofercie firmy znajdziemy m.in takie zapachy jak: owoce lasu, cynamon, wanilia jak i coś bardziej świeżego lub kwiatowego np. lilia. Są również zestawienia 3 zapachów i w miarę palenia mamy kombinację zapachową. 
Możemy je kupić w sklepach B&M w UK a ceny zaczynają się już od Ł4 za sztukę tak więc myślę że cena jest adekwatna do jakości.



Kończąc moich ulubieńców jestem ciekawa czy i Wy macie swoich niekosmetycznych ulubieńców? Jeśli tak koniecznie podzielcie się nimi w komentarzach.

Ściskam

Justyna

poniedziałek, 25 września 2017

Czytaj dalej » 34

Ulubieńcy kosmetyczni ostatnich miesięcy i jeden bubel

Ulubieńcy na moim blogu pojawiają się dość rzadko a szkoda bo bardzo często zapominam wspomnieć o na prawdę ciekawych kosmetykach, godnych uwagi. Później nie mam czasu na osobną recenzję, zużywam i kosmetyk ląduje w denku a tam zazwyczaj jedynie napomknę kilka zdań na jego temat.
Dlatego dziś zebrałam garstkę kosmetyków pielęgnacyjnych (na temat kolorówki chciałabym zrobić oddzielny post) i wszystkich serdecznie zapraszam.



Zaczniemy od produktów pod prysznicowych:



Nikogo chyba nie zdziwi ten widok. Tak. Soap & Glory Scrub'em and Leave'em. Jako wielka fanka peelingów nie mogłam nie wspomnieć i o nim. Nadal używam i uwielbiam z dwóch przyczyn. Po pierwsze jest to na prawdę super zdzierak (czyli coś co uwielbiam), świetnie też pielęgnuje, nie podrażnia, i nie pozostawia sztucznej okleiny na skórze, a po drugie tutaj w UK, wierzcie lub nie bardzo ciężko jest dostać dobry peeling, który dobrze ściera, ma w miarę nie chemiczny skład i przede wszystkim nie kosztuje miliona monet. A ten taki jest. 
Serdecznie polecam.



Jak już złuszczyłyśmy swoje ciało to teraz je umyjmy.



Cóż tu dużo pisać o żelu pod prysznic? Żel ma po prostu myć, nie wysuszać i dobrze by było gdyby też ładnie pachniał. I ten taki właśnie jest Palmolive Naturals. To już moje 4 lub nawet 5 opakowanie (przyznam szczerze że nie jestem w stanie już ich zliczyć) i na pewno nie ostatnie. Jest to tak na prawdę płyn do kąpieli ale przecież nikt nie napisał że nie można go używać jako zwykłego żelu tym bardziej jak tej wanny się nie posiada. Prawda? ;)
Za zapachem migdałów nie przepadam a w tym płynie zawarty jest olejek właśnie z tych orzechów. Mi to jednak nie przeszkadza gdyż płyn jest fenomenalny. Gęsty, kremowy, nie wysusza, wydajny i oczywiście wspaniale pachnący. Do tego tani i łatwo dostępny. Czego chcieć więcej.



Jak wiecie (lub nie) od kilku miesięcy zmieniłam całkowicie swoje odżywianie, styl życia i zaczęłam też bardziej dbać o siebie (ćwiczenia) a co za tym idzie chciałam pomóc swojej skórze aby po stracie znacznej ilości kilogramów (na chwilę obecną to już ponad 20 kg i walczę dalej) była bardziej jędrna, sprężysta i nie "zwisała". Dlatego też zaczęłam REGULARNIE nawilżać swoje ciało i wsmarowywać w nie balsamy/kremy/masła i wszystko to co ją nawilży przede wszystkim. Tym razem sięgnęłam po balsam z Nacomi Bio Anti Cellulite z olejkiej z macadami i kokosowym. Mimo swojej wagi nigdy nie miałam problemów z cellulitem (i mam nadzieję że tak zostanie). Na zdjęciu powyżej widzicie go "do góry nogami" gdyż tak łatwiej jest mi go wydostać z opakowania. Gdy balsam tak stoi, łatwo ścieka na dno, a sama butelka jest miękka i bez problemu możemy go aplikować a w późniejszym czasie zużyć do ostatniej kropli.
Balsam mimo iż pachnie bardzo przeciętnie świetnie nawilża, szybko się wchłania i nie pozostawia na skórze tłustego filmu. Czuć go na skórze owszem ale to jest przyjemna warstwa nawilżenia a nie sztuczna parafina. Skład na 5, cena również a i z dostępność też niczego sobie. Marka Nacomi po raz kolejny zachwyciła mnie swoim produktem. 



W dni kiedy przychodziłam tak umordowana z pracy że myślałam tylko o ciepłym łóżku, zaraz po prysznicu na jeszcze wilgotne ciało nakładałam oliwkę pielęgnacyjną Hipp a następnie delikatnie osuszałam ciało ręcznikiem. Zbawienie w szybkości aplikacji, naturalna, delikatna powłoczka i kojący dzidziusiowy zapach, który "kołysał mnie do snu". Wiem że może to brzmieć głupio ale zapach tej oliwki na prawdę mnie wyciszał i pomagał zasnąć. Co tu więcej pisać. Jest świetna i przy najbliższej wizycie w PL zrobię sobie zapas mojego "eliksiru" do ciała:D



W dziedzinie włosów królował bezapelacyjnie olejek na końcówki Moroccanoil. Jest przeznaczony do każdego rodzaju włosów i nie zawiera alkoholu. Skład do najlepszych nie należy ale w tym przypadku przymykam oko gdyż działanie wynagradza wszystko. 
Po umyciu włosów szamponem i po nałożeniu i spłukaniu odżywki osuszałam delikatnie włosy ręcznikiem a następnie dwie pompki tego olejku rozgrzewałam w dłoniach i wgniatałam w końcówki. Resztę olejku nakładałam na pozostałą partię włosów omijając jednak nasadę. Sam olejek mimo tego iż jest bardzo gęsty dosłownie wpijał się we włosy. Nie tłuści, nie obciąża a ułatwia rozczesywanie i pięknie włosy nabłyszcza. Zapach nie utrzymuje się długo. W ciągu dnia włosy się nie puszą i są "zdyscyplinowane".
Jedyną jego wadą może być cena. 30Ł za 100 ml to jednak sporo. Pocieszeniem może być jego ogromna wydajność.



Coś dla leniuszków i osób które nie mają zbyt wiele czasu na demakijaż. Bioderma Atoderm ultra nawilżający olejek do ciała dla bardzo suchej i wrażliwej skóry to produkt świetnie nadający się właśnie do usunięcia makijażu. Ten patent aby używać go właśnie w tym celu usłyszałam kiedyś na Youtube oglądając jakiś filmik. I to był strzał w 10. 
Do demakijażu twarzy po całym dniu przywiązuję ogromną wagę ale podobnie jak pewnie niektóre z Was też mam cięższe dni i nie mam ochoty na kilkunastominutowe ślęczenie przed lustrem w łazience. Z pomocą przychodzi właśnie ten olejek.
Świetnie rozpuszcza makijaż twarzy (a i z oczami świetnie sobie radzi nie podrażniając ich i nie szczypiąc). Dzięki zawartości emulgatorów łączy się z wodą i łatwo się zmywa nie pozostawiając tłustej warstwy. Pięknie, delikatnie pachnie i jest mega wydajny. Jedna pompka i makijaż zmyty. Posiadam mniejszą pojemność 200 ml ale widziałam nawet litrowe w bardziej korzystnej cenie (1L około 45 zł).
Do ciała również kilka razy go stosowałam i myślę że osoby borykające się z nadwrażliwą skórą (lub innymi problemami skórnymi) będą z niego zadowolone.
Moje małe odkrycie 2017 roku zostanie ze mną na pewno na dłużej.





Maseczką którą ostatnio bardzo sobie upodobałam jest maseczka Antipodes Aura z miodem manuka. W dni kiedy moja mieszana/tłusta skóra "szalała" i była niesamowicie przesuszona (szczególnie na nosie i na policzkach) używałam właśnie jej. 
Producent zaleca nam nałożenie jej i przytrzymanie na około 15-20 min a następnie zmyć ciepłą wodą. Ja maskę trzymałam niekiedy i 1h (praktycznie do wchłonięcia). Zapach ma bardzo specyficzny i nie każdemu może on odpowiadać za to działanie na medal. Koi niesamowicie, nawilża a po jej zmyciu skóra jest widocznie odżywiona, nawilżona, miękka, gładka i rozjaśniona. Same plusy. 
Myślę że z jej właściwości skorzystają posiadaczki każdego rodzaju skóry.



Coola Mineral Suncreen SPF 30 dawał mi matowe wykończenie na buzi i ochronę przeciwsłoneczną o której staram się nie zapominać. Filtr polecała Aga na swoim kanale a że mamy bardzo podobne typy skóry wiele rzeczy które ona poleca sprawdza się też i u mnie. Zaryzykowałam, kupiłam i jestem bardzo zadowolona.
Filtr jest w formie delikatnego musu i na szczęście nie pachnie ogórkiem (tego chyba bym nie zniosła). Robi swoją robotę czyli chroni przed słońcem. Na twarzy czujemy go przez kilka pierwszych chwil. Po wchłonięciu faktycznie daje matowe wykończenie, co jest dla mnie niezmiernie ważne, nie bieli buzi i nie jest "ciężki" (tak jak np. filtry Dr G, które tak jakoś dziwnie "osadzają" się na buzi że mam wrażenie jakby ktoś nałożył mi na buzię kilku kilogramową maskę:/) Nie zapycha i świetnie nadaje się również pod makijaż. Firma Coola ma w swojej ofercie jeszcze wiele innych ciekawych kosmetyków przeciwsłonecznych m.in ten sam filtr z dodatkiem pigmentu oraz kremy dla sportowców. Jestem ich bardzo ciekawa i myślę że jak zużyję tę tubkę dokupię kolejną. 

I na koniec zostawiłam sobie mojego bubla. 





Od jakiegoś czasu bardzo chciałam wypróbować naturalne antyperspiranty. Moje pierwsze kroki skierowałam do słynnego Schmidt's który okazał się u moim przypadku wielką klapą. 
Nie zniechęciłam się jednak i tym razem skusiłam się na dezodorant marki Jason który miał być łagodzący. Forma sztyftu od razu mi się spodobała i...to by było na tyle.
Dezodorant zawiera w sobie łagodzący aloes. Zapach sam w sobie bardzo neutralny, powiedziałabym nawet że przyjemny. Aplikacja w formie sztyftu ułatwiona.
Z plusów to by było na tyle:(



Po aplikacji pacha tak się klei że szok. Dodatkowo ten sztyft tak się jakoś marze pod pachą że wygląda to jakbym nałożyła sobie kisiel o_O
O ile w opakowaniu zapach był przyjemny tak w połączeniu z moją skórą stawał się tak nieprzyjemny że przy każdym ruchu czułam ogromny dyskomfort. Po ubraniu się koszulka przyklejała się mi do pachy.
Pomyślałam sobie że to pierwsza aplikacja, może za dużo nałożyłam, może za mało czasu odczekałam przed ubraniem się. Jednak kolejne aplikacje tylko potwierdziły moje pierwsze wrażenia.  
Używałam go również podczas wzmożonego wysiłku fizycznego i zamiast maskować nieprzyjemny zapach niestety tylko go potęgował.
Nie wiem co mam z nim zrobić? Powędruje do kosza! Jak najdalej ode mnie!
Gdybyście miały do polecenia jakiś dobry naturalny antyperspirant/dezodorant bardzo chętnie poznam Waszych faworytów.

Ulubieńcy podsumowani:D


Jestem ciekawa jakie kosmetyki u Was ostatnio zdobyły miano ulubieńców?
Jeżeli używałyście któryś z moich dajcie znać jak u Was się sprawdzili.

Ściskam

Justyna

piątek, 22 września 2017

Czytaj dalej » 41

Tony Moly Pokemon. Złap je wszystkie!!!

Jestem wielką fanką pokemonów i będąc dzieckiem z niecierpliwością czekałam na każdy nowy odcinek. Kiedy więc zobaczyłam że marka Tony Moly wypuściła kolejną limitowaną edycję tym razem z Pokemonami nie mogłam się oprzeć.
Dziś będę recenzować 4 pianki do mycia buzi z najbardziej sławnymi Pokemonami, które chyba każdy zna:D



Pozwólcie, że pianki będę oceniać ogólnie gdyż według mnie każda działa niemalże identycznie. Różnią się jedynie zapachami oraz składem ale główne cechy mają wspólne.

Pianki oczyszczające dostępne są w 4 wariantach - TONY MOLY Pokémon Edition!

Pikachu (utrzymująca wilgoć) - unikatowa pianka do mycia twarzy zawierająca liście oliwki oraz ekstrakt z limonki. Delikatnie usuwa sebum i zanieczyszczenia nagromadzone w porach jednocześnie utrzymując skórę nawilżoną. Jest delikatna dla skóry i pachnie wanilią.


Fairi (rozjaśniająca) - pianka zawiera ekstrakty z grejpfruta i jabłka, dzięki czemu doskonale i łagodnie oczyszcza i rozjaśnia skórę utrzymując odpowiedni poziom nawilżenia. Delikatna dla skóry, pachnąca grejpfrutem.


Kkobugi (nawilżająca) - zawiera ekstrakt z kwiatu lotosu. Pianka delikatnie usuwa sebum i inne zanieczyszczenia jednocześnie doskonale nawilżając skórę twarzy.


Isanghessi (oczyszczająca pory) - zawiera ekstrakt z portulaki oraz białka jajka, dzięki czemu redukuje sebum, doskonale oczyszcza pory i ma właściwości kojące skórę. Pianka o orzeźwiającym zapachu zielonej herbaty.


(informacje producenta)


Wszystkie wyżej wymienione pianki mają identyczną konsystencję. Gęsta, perłowa w zabarwieniu pianka, która w kontakcie z wodą tworzy puszystą pianę.



Każda tubka to 150 ml bardzo wydajnej pianki. Wystarczy taka ilość jak na zdjęciu aby dokładnie umyć buzie. Z racji takiej ilości, pianki są mega wydajne i zdają się nigdy nie kończyć.
Tubka jest miękka ale z racji gęstości pod koniec opakowania niekiedy ciężko jest wydobyć ją z opakowania. 


Zapachy.
Tak jak wspomniałam to jeden z czynników które je odróżnia od siebie.

Pikachu to tak jak obiecuje producent czysta, słodka wanilia. Przyjemna i nie dusząca.


Fairi to orzeźwiający grejfrut, który mi osobiście najbardziej się podoba (wraz z Isanghessi to moi dwaj faworyci). Pachnie mega przyjemnie. Czuć grejfruta z nutką goryczki. Idealna pianka do porannego oczyszczania buzi lub po treningu.


Kkobugi to zapach który najbardziej mnie odrzuca. Na początku (zanim nie przeczytałam opisu producenta) nie wiedziałam i nie mogłam skojarzyć zapachu, który jest ciężki, duszący, nieprzyjemny wręcz określiłabym mdlący. Zawiera w sobie ekstrakt z kwiatu lotosu. Niestety nie wiem jak te kwiaty pachną ale jeżeli pachną jak ta pianka to ja raczej nie chce ich wąchać. 


Isanghessi to numer jeden wraz z Fairi. Pachnie cudownie zieloną herbatą. Uwielbiam ten zapach w kosmetykach.

Co z działaniem?

Jedna ma nawilżać (Kkobugi), druga ma rozjaśniać (Fairi), trzecia utrzymywać wilgoć (Pikachu), a czwarta oczyszczać pory (Isanghesssi). Nie nie i jeszcze raz nie. Nie zgodzę się z pierwszymi trzema stwierdzeniami. Żadnego nawilżenia, rozjaśnienia a tym bardziej utrzymania wilgoci nie zauważyłam. Pory owszem są ładnie oczyszczone ale pozostałe obietnice niestety nie znalazły pokrycia w rzeczywistości.
Pianek używam z reguły do ostatniego oczyszczania buzi po zmyciu makijażu. Raz dziennie gdyż uważam że używanie tak silnie oczyszczających produktów może spowodować nadmierne przesuszenie skóry i ściągnięcie. Zdecydowanie też nie polecałabym tych pianek skórom suchym gdyż na pewno będą czuć duży dyskomfort po użyciu.
Pianki świetnie nadadzą się dla skór mieszanych w kierunku tłustych. Świetnie doczyszczają buzię i usuwają wszystkie resztki makijażu. Stosowałam je kilka razy solo w celu sprawdzenia czy z samym makijażem również sobie poradzą i wynik wypadł pozytywnie. Nie polecałabym jednak zmywać nimi makijażu oczu gdyż po dostaniu się pianki do oczu czuć piekielny ogień i niestety duże podrażnienie. 
Po umyciu czuć że nasza skóra jest bardzo dobrze oczyszczona i aż "skrzypi". Nie jest to jednak tak duże "skrzypienie" jak w przypadku pianek choćby nawet z Clarins. Czuć lekkie ściągnięcie. O nawilżeniu niestety nie może być mowy. 
Plusem na pewno będzie ogromna wydajność.

Dostępność niestety jest dość ograniczona. Swoje 4 pianki zamówiłam na eBay, bo tam właśnie wychodzi najtaniej, najłatwiej i najszybciej dla mnie. W Polsce możecie te pianki dostać na stronie Koreańskisekret.pl za cenę 49.90 zł. 

Z racji tego że jest to edycja limitowana po zużyciu wszystkich pianek nie planuję powrotu. Nawet gdyby to była regularna kolekcja wybrałabym raczej coś innego do testów. Samą ideę pianek do oczyszczania buzi bardzo lubię a jest ich tyle na rynku że życia mi nie starczy na ich przetestowanie:)
Pianki są fajnymi oczyszczaczami ale jeżeli ktoś liczy na nawilżenie czy rozjaśnienie może być rozczarowany. Fanom piankowego oczyszczania buzi oraz fanom Pokemonów jak najbardziej mogę je polecić.


A czy Wy lubicie pianki do oczyszczania buzi czy preferujecie inne kosmetyki w tej dziedzinie?

Ściskam

Justyna

piątek, 15 września 2017

Czytaj dalej » 46

Hurraw! na ratunek spierzchniętym ustom

Od 2 lat borykam się z nieustannie z spierzchniętymi i bardzo problematycznymi ustami. Masełka, balsamy, wszelkiego rodzaju pomadki ochronne koiły moje usta na chwilkę a potem efekt był znów ten sam. 
Kilka miesięcy temu dowiedziałam się przypadkiem o balsamach do ust marki Hurraw! i postanowiłam że przetestuje je na swoich wymagających ustach.


Na wstępie parę słów o samej marce oraz o balsamach.

Firma ta nie testuje na zwierzętach co uważam za jeden z większych atutów, które sprawiają że jeszcze chętniej sięgam po ich kosmetyki. To co można powiedzieć o tych balsamach, to że są w 100% naturalne. Produkty z których otrzymano te kosmetyki są tzn "raw" - czyli nie poddane obróbce termicznej (w temperaturze nie większej niż 27 stopni Celcjusza) aby zachować ich właściwości. Nie znajdziemy w nich również produktów odzwierzęcych a co za tym idzie są również odpowiednie dla wegan.

Dziś będę pisać o trzech wariantach smakowych: zielona herbata, papaja i ananas oraz chyba nikogo nie zdziwie kokos:D


Papaja i Ananas:


Ta wersja z papaja i ananasem to stosunkowa nowość w ofercie firmy i zarazem jest nieco droższa niż pozostałe wersje. 
Bardziej wyczuwam ananasa niż papaję choć już na pierwszym miejscu w składzie znajduje się olej z papai.
Balsamy Hurraw! są "spłaszczone" i nie przypominają większości walcowatych pomadek. W niczym to jednak nie przeszkadza a zawsze to jakaś nowość. 
Balsam ma kolor żółto-pomarańczowy jednak na ustach jest przezroczysty. Zapach tak jak wspomniałam bardziej ananasowy niż papaja utrzymuje się na ustach.
Świetnie usta pielęgnuje i nawilża. Pozostawia delikatny/ olejkowy film dzięki czemu zabezpiecza je przed nadmiernym wysuszeniem. Nie skleja ust co jest dla mnie bardzo ważne. Świetnie radzi sobie z suchymi skórkami i w dosłownie kilka minut po aplikacji czuć już komfort. Przy regularnym stosowaniu usta odzyskują dobrą formę, skórki znikają. Goją się też małe rani które bardzo często powstają na moich ustach kiedy je "skubię". Nie "zjada się" szybko dzięki czemu dłużej na tych ustach zostaje a co za tym idzie dłużej je chroni.
Balsam chroni też moje usta przez bardzo niską temperaturą. W mojej pracy temperatura nie przekracza 4 stopni Celcjusza więc moje usta dodatkowo narażone są na niekorzystne warunki atmosferyczne. Balsamy Hurraw! i na te niedogodności pomagają.



Zielona Herbata:


Bardzo lubię "zielone"/ "ziołowe" zapachy w kosmetykach więc kiedy zobaczyłam wersję z zieloną herbatą długo się nie zastanawiałam.
Pachnie bardzo subtelnie i nie nachalnie więc nawet wrażliwe nosy nie powinny mieć problemu.
Kolor balsamu nie jest już tak intensywnie żółty jednak na ustach wygląda tak samo jak balsam opisany wyżej.
Działanie i właściwości są identyczne jak w przypadku wyżej wymienionej papai z ananasem. Różnicę widzę jedynie w smaku/zapachu.


Kokos:


Na koniec zostawiłam sobie wisienkę na tarcie. Kokos bo to o nim teraz będzie mowa to jak możecie się domyślać mój największy ulubieniec a zarazem faworyt wśród wszystkich smaków. 
Co go tak wyróżnia na tle innych balsamów? Oczywiście cudowny, słodki zapach kokosa, który utrzymuje się na ustach na prawdę długo. Zarówno podczas aplikacji jak i po, czuć go na ustach. Fanki kokosa będą zachwycone bo jest to autentyczny, nie chemiczny kokosek.
Nie wiem czy to moja wyobraźnia ale mam wrażenie że i jeżeli chodzi o właściwości nawilżająco - pielęgnujące to ta wersja jest o jeden punkt wyżej niż poprzednie. Sam też balsam utrzymuje się najdłużej na ustach. Oczywiście żaden z balsamów nie przetrwa ani jedzenia ani picia (po posiłku wskazana jest ponowna aplikacja) ale kokos pozostaje najdłużej. 
Wersja kokosowa była moją pierwszą pomadką jaką sobie zakupiłam i mam do niej największy sentyment. 




Wśród balsamów pielęgnacyjnych marki Hurraw! znajdziemy najróżniejsze smaki m.in: limonkę, cytrynę, wanilię, czekoladę, wiśnie, miętę, pomarańczę, migdał, grejfrut, cynamon a także inne dość oryginalne jak chai spice, earl grey, licorie, kapha, księżyc, pitta, piwo korzenne, vata, wersje bezzapachową, wersje z ochroną przeciwsłoneczną oraz wiele wiele innych.

Wcześniej miałam okazję testować jeszcze wersje ziarna kawy (właśnie ją kończę) i muszę przyznać że jest równie fantastyczna i co jest najfajniejsze czuć autentycznie zmieloną świeżo kawę. Właściwości pielęgnacyjne podobnie jak w innych wersjach na piątkę z plusem. Drugim wariantem był migdał i o ile sam balsam równie dobrze się spisywał tak zapach/smak już nie do końca mi odpowiadał. Dla mnie pachniał jak aromat do ciasta migdałowy. Do tej akurat wersji nie powrócę.

Balsamy Hurraw! są w pojemności 4,3 g. Termin przydatności to 12 miesięcy od otwarcia. Koszt jednego balsamu waha się miedzy 13 a nawet 25 zł w zależności gdzie go kupimy. Cena może nie najmniejsza ale sam produkt jest wart każdej złotówki. W Polsce możecie go dostać m.in na Minti Shop oraz na Cocolita.pl gdzie aktualnie trwa na nie promocja. Dla osób mieszkających tutaj w UK polecam szukać ich na eBay a najbardziej korzystnie opłaca się je zamawiać na iHerb.

Balsamy Hurraw! na chwilę obecną podbiły pielęgnację moich ust i wyparły inne mazidła. Dzięki swojej poręczności łatwo wrzucić je do kieszeni i aplikować według swoich potrzeb. Dzięki temu że są wykręcane są higieniczne w użyciu.

Serdecznie polecam je wszystkim którzy podobnie jak ja borykają się z przesuszeniami ale też tym którzy po prostu lubią mieć na ustach coś co pielęgnuje i jednocześnie ładnie, naturalnie wygląda. 

A jakie są Wasze ulubione produkty pielęgnacyjne do ust? Chętnie poznam Waszych ulubieńców.

Ściskam

Justyna

piątek, 8 września 2017

Czytaj dalej » 31